Jako dzieciak zaczytywałem się w historii „Mary Celeste”. Choćby w książkach Arnolda Mostowicza, ale nie tylko. „Mary Celeste” stanowiła wtedy symbol wszystkiego, co w dziwnych okolicznościach poznikało na morzu. Toteż z entuzjazmem odnotowałem pojawienie się filmu.
I co? I pstro!
W 99% jest to film o niczym, kręcący się w kółko, niczego widzowi nie oferujący i wtórny pod każdym względem. Stukanie, trzeszczenie, pełne niepokoju miny bohaterów i… to wszystko. Nie ma w nim nic więcej. Gołym okiem widać, ze budżet przewidziany na film stanowiły grosze ale jakie by te grosze nie były i tak ich wydatek zmarnowano. Za tydzień, góra dwa nie będę o filmie pamiętał gdyż film w pamięć niczym nie zapada.
Główna bohaterka (Emily Swallow) stara się jak może wczuć w rolę, ale przy beznadziejnie pustym scenariuszu bez niczego do zaoferowania - jedynie wybitny aktor może by czymś zabłysnął. Nie warto, szkoda czasu i tak dalej.
Jestem zły dodatkowo gdyż do seansu przyciągnął mnie Richard Roundtree pamiętany z setki ról z filmów z lat 70. i 80., któremu na stare lata przyszło zagrać w podobnym gniocie. Szczęśliwie zapamiętam Go z Shafta a nie z podobnych niedoróbek.
Odradzam.
Film oczywiście miał już premierę. 1,5 miesiąca temu w końcówce października. To, że redakcja Filmwebu wciąż o tym nie wie jest już taka regułą, że bardziej bawi niż irytuje. Od dawna nie mogą już znaleźć własnych spodni więc gdzież tam od nich oczekiwać, że będą doinformowani w temacie premier filmów.
Pozdrawiam.